Wakacyjny szlak – dzień 4 – Karpacz

15 lipca 2013

Drogi Pamiętniczku!
Jest dzisiaj równo połowa lipca, tak się składa, że czwarty dzień wakacji. Wiesz, kiedy wyjeżdżałem na wakacje, myślałem sobie „Będzie gorąco, poleżymy na plaży”. Moja wyobraźnia już mi podsunęła wizje zielonych pastwisk, na jakich będzie mi dane leżeć, nektaru który będzie mi spływał jak wyborny olejek po brodzie Aarona. Tymczasem – buch, koniec marzeń o pastwiskach, koniec ciepełka i tak dalej.
Dzisiaj byliśmy na wyjeździe do Karpacza. Wyjechaliśmy po Mszy św. i śniadaniu, czyli gdzieś koło 08.30, a jest to ze dwie godziny drogi stąd.
Oto jesteśmy na parkingu, wydobywamy się z busa/samochodu gotowi zdobywać szczyty, przemierzać szlaki i dawać upust naszemu młodzieńczemu nadmiarowi energii („co za autoironia”, wiem Pamiętniczku). Jak wiesz jestem bardzo ambitnym himalaistą bez żadnego przygotowania teoretyczno-praktycznego. To mnie nie powstrzymało, miałem przecież w plecaku wszystko co potrzebne do przeżycia tego dnia.
Ruszyliśmy na szlak, cel: Śnieżka. Owiana legendami góra przywodzi swoją nazwą konkretne skojarzenia i trochę się zdziwiłem, że nie słyszę chrzęstu śniegu pod butami, ani wycia wilków wokół. Tym większa była nasza prędkość, w tempie nieosiągalnym dla nie-nowicjuszy („i ich przełożonych”, wiem Pamiętniczku) doszliśmy do pierwszego i potem drugiego schroniska PTTK. Zdziwiłbym się, gdybyśmy w międzyczasie nie pobili jakiegoś rekordu prędkości pokonywania tej trasy. Była bowiem trzecia godzin według rachuby hebrajskiej, a dwunasta według naszej, kiedyśmy stanęli gotowi do ostatniego ataku w kierunku szczytu Śnieżki.
Co to był za widok Pamiętniczku! Nieznany mi bliżej z nazwy masyw karkonoski leżał u naszych stóp niczym drzemiąca bestia, zmuszona przez mocarza sprzed wieków do uległości wobec ludzi. Zdeptaliśmy tej bestii grzbiet i gdyśmy szli dalej, widząc pod sobą urocze jezioro uwięzione w kotlinie jak kropla rtęci na dnie rozbitego termometru, na usta cisnął się śpiew: „Jak dobrze nam zdobywać góry i młodą piersią chłonąć wiatr…”. Długo ten śpiew się nie poniósł, bo krótko po tym słowa wpychał nam już z powrotem do gardeł wiatr. Zgadnij co, Pamiętniczku. Zrobiło się zimno.
Jasne, radio podawało jeszcze w drodze, jakoby na szczycie miało być ok. 4 stopni. Jasne, ołowiane chmury kazały żegnać się z nadziejami na drogę skąpaną w słońcu. Jasne, wszyscy się ubierali stosowniej. Ale wiesz jak to jest, media kłamią, multipleksu nie dają i tak dalej… Dość powiedzieć, że było zimno. Wiało po nogach i wiało po twarzy, wyciskało łzy, kazało się odwracać. Do tego mgła. Mgła zalegała wokół nas, niczym w filmie grozy klasy B. Czasem przepływała nam przed oczami i spowijała kosodrzewinę wokół. Na pewno skutecznie odcinała nam widok na otaczające nas krajobrazy i, co gorsza, na sam szczyt.
Co się będę długo rozpisywał Pamiętniczku, chociaż szczytu nie widzieliśmy ani przez chwilę, zdobyliśmy go i urośliśmy przez to w zasłużoną dumę pogromców tysiącsześćsetników (?). Na górze ugoszczono nas gorącymi napojami w iście koszernych cenach, co wspaniale podkreśliło wartość naszego wysiłku.
Zanim stoczyliśmy się na dół, była już prawie czwarta, więc wróciliśmy do Ziębic akuratnie na kolację. I wierz mi, że czekaliśmy na ten moment równie mocno jak na sam szczyt. Pozdrawiam, Pamiętniczku i Was, drodzy Czytacze. Baj.

 

 

zdjęcia w fotogalerii


Archiwa